środa, 18 maja 2016

Wychowywanie. To takie proste?

 

Dziś poruszę dosyć poważny temat. Jeśli jesteś rodzicem, wiesz, że wychowanie dziecka to wyzwanie, rodzaj zadania życiowego, wobec którego nie można zgłosić nieprzygotowania.

Ktoś kiedyś powiedział, że rodzicielstwo polega na dawaniu dziecku korzeni, by rosło, a następnie skrzydeł, by wzbiło się w powietrze.

Idąc dalej tym tropem, rodzice mają zrealizować misję, która nie polega jedynie na przygotowaniu pysznej kaszki, czy znalezieniu odpowiedniej ostrości światła, by wykonać świetne zdjęcie dziecka ubranego w najnowszą kolekcję ubrań z popularnej sieciówki, a następnie oczywiście opublikować je z dumą w którymś z portali społecznościowych.

Założę się, że to zdjęcie nie zadecyduje o tym, że uzbroimy dziecko w zdrową samoocenę.

Każdy z nas wraz z temperamentem otrzymuje od losu pewne, nazwijmy je: wewnętrzne predyspozycje. Decydować one będą o progu wrażliwości na różne otaczające bodźce.

Oznacza, to, że jedno dziecko będzie uciekało z płaczem przed odrażającym, gburowatym wujkiem, a drugie, co najwyżej będzie trzymało się bezpiecznej odległości od nietypowego członka rodziny.

Cechy temperamentalne mają zasadniczy wpływ na kształtowanie się osobowości i można z nich korzystać w różny sposób. Na potrzeby tego artykułu, chciałabym jednak skoncentrować się na czynnikach w pełni zależnych od rodziców, a przede wszystkim ich działań.

 
 
 

Jakie składowe wpływają zatem na budowę poczucia własnej wartości?

  • poczucie bezpieczeństwa

    nieprzewidywalność opiekunów, zmiana zdania, przesadny krytycyzm i narzucanie perfekcjonistycznych standardów, budują środowisko, w którym dziecko czuje, że nigdy nie doścignie ideałów. Przez całe swoje życie może dążyć do zdobycia „nieosiągalnego celu”, by w końcu zasłużyć na komplement, zostać docenionym. Nigdy jednak nie będzie się czuło wystarczająco dobrym, mądrym, wysportowanym, pięknym, by móc odpuścić...

    Zachęcam Cię do tego, by odpowiedzieć sobie na pytanie: „czy moje dziecko wie, czego może się po mnie spodziewać”? „Czy ustalamy wspólnie zasady panujące w domu”?

    A może zastanawiasz się nad tym, czy moje dziecko nie ma jakieś ukrytej wady słuchu, bo mogę powtarzać dziesięć razy, co należy „teraz” zrobić, a mój potomek nadal wpatrzony jest w ekran monitora ze słuchawkami na uszach. Ty nie wychodzisz z podziwu nad tym, jak można tak marnować czas, a Twoje dziecko już dawno zdobyło przekonanie, że ma najbardziej „upierdliwego rodzica, ever” :)

    (W tym momencie mam też taką myśl, że to porównanie celnie opisać może niejeden związek i rozbieżności w oczekiwaniach).

  • Dotyk- okazywanie uczuć

  •  

    W naszej kulturze dotyk dziecka niekoniecznie jest utożsamiany z okazywaniem miłości, co wiąże się z faszerowaniem społeczeństwa aferami na tle seksualnym. Nie każdy rodzic jest dewiantem i jeśli tylko zaufa swojej intuicji, to będzie doskonale wiedział, kiedy dotykiem przekazuje miłość, a kiedy przejawia agresję.

    Dzisiaj już wiemy, że prawidłowy dotyk stymuluje rozwój mózgu, tworzy więź dziecka z opiekunem. Bez niego nasza pociecha może umrzeć (w tym miejscu proszę poczytać na temat badań Harry'ego Harlowa z Uniwersytetu w Wisconsin).

    Zanim nasza pociecha zacznie rozumieć słowa, deklaracje miłości odczytuje za pomocą gestów, przytulenia itp. W dorosłym życiu również nie odczuje, że jest kochane, jeśli nie doświadczy bliskości fizycznej, obejmowania, pocałunków itp.

    Z mojej praktyki wynika, że dzieci, które doświadczały powściągliwości, a nawet niechęci do fizycznego kontaktu u swoich rodziców, jako dorośli napotykają wiele trudności na skutek deprywacji dotyku.

    Z jednej strony może to przejawiać się w unikaniu intymnego kontaktu, a nawet spotkań z ludźmi, poczuciu bezwartościowości, lęku. Z drugiej strony często ukierunkowani są na kompulsywną aktywność seksualną (nieświadomy wysiłek służący zaspokojeniu rany wywołanej brakiem bezpiecznego dotyku, jednak czyniony w tym wypadku w sposób upokarzający „ja”, ugniatający uczucie własnej wartości).

  • Bezwarunkowa miłość

  •  

Ładne określenie, prawda? Mam też przekonanie, że momentami może być już za bardzo wyświechtane.

A dotyczy kwestii nie tylko wychowywania, ale i relacji w związku, przyjaźni.

Dziecko, które uzyskuje od rodzica komunikat w stylu: „Nie jesteś wystarczająco dobry/mądry, przystojny/zaradny”, słyszy coś w rodzaju: „dopóki się nie zmienisz i nie spełnisz oczekiwań, nie będziesz kochany, nie będziesz zasługiwał na miłość” (naprawdę źle zaczyna być z pacjentem, który z takim mechanizmem spotyka się również w bliskiej relacji z chłopakiem/mężem).

Dziecko takie często dąży zawzięcie i z poświęceniem samego siebie do wysokich standardów narzuconych przez rodzica. Ale właśnie te słowa: „nie zasługujesz jeszcze na naszą miłość” będą w nim grać- być może do końca życia i narzucać szaleńcze tempo w drodze do wyimaginowanego szczytu wytchnienia i akceptacji.

Nawet jeśli rodzic uzna w końcu, że jego syn/córka wykazał już dowody wysokiego statusu / osiągnięć, to nie zmieni to faktu, że w tym dorosłym już dziecku wciąż będzie odzywał się, wydobywający z najgłębszych czeluści podświadomości komunikat: „nie jesteś wystarczająco dobry- wciąż musisz udowodniać swoją wartość!”.

Pułapka, w postaci zakotwiczenia w nieosiągalnych, perfekcjonistycznych standardach powstaje w środowisku w jakim dorastamy. Ofiarą staje się małe dziecko, które nie jest do końca zdolne do kontrargumentacji. Raczej chłonąć będzie takie słowa, jak gąbka, przyjmując je od swoich pierwszych, naturalnych autorytetów.

Voila! Przepis na zaniżoną samoocenę gotowy do podania!

  • akceptacja

  • Dziecko, którego myśli i uczucia będą akceptowane i rozumiane, nauczy się akceptować samego siebie, dokładnie takim jakim jest. Nie oznacza to, że „nie muszę się już niczego uczyć i dalej rozwijać”, ale: „Kocham siebie za to jaki jestem”.

Pięknie powiedziane. Ale jak to osiągnąć? Wytłumaczę to począwszy od przykładów z okresu wczesnego dzieciństwa. Mądry rodzic pozwoli na odczuwanie złości, szczęścia, seksualności i tęsknoty. Wszystkie emocje są zatem dozwolone, dziecko nie musi ukrywać tego, że się czegoś boi, bo: „nie wypada się bać/chłopcy nie płaczą”. To, że dziecko nie ukaże swoich uczuć, wcale nie oznacza, że ich nie ma, że w cudowny sposób „gdzieś wyparowały”.

Jeśli pozwolimy dziecku na wyrażanie jego temperamentu, aspiracji, zainteresowań, niezależnie od tego, czy je podzielamy, zasadnym stanie się przypuszczenie, że wychowamy dziecko, które będzie znało swoją wartość i będzie potrafiło ją doceniać

Wiecie, co to oznacza w praktyce?

Zgodę na to, że mimo tego, że ja uwielbiam sport, moje dziecko może wybierać bardziej statyczne formy aktywności i nie będzie w tym nic złego.

Ja mogę być bardzo szybka i sprawnie podejmować decyzję, ale moje dziecko może być powolne. I ja to uszanuję.

Dzięki temu, łatwiej jest uniknąć błędu w postaci określeń typu: „niezdara”, „leń” itp. , a za pewne, w przypływie gniewu, łatwiej jest sięgnąć po takie „kwiatki”.

Niestety, dzieci mogą uwierzyć w te słowa. Zanim użyjemy takiej etykietki, warto jest przystanąć i zastanowić się: „czy ja rzeczywiście chcę, by moje dziecko tak o sobie myślało”? /w terapii często odwołuję się do pojęcia samospełniającego się proroctwa. Proponuję zatem poczytać o tym zjawisku psychologicznym/.

  • Widzialność

      Opiszę to najprościej, by nie zmęczyć „oczywistymi oczywistościami”.

      Wyrażam radość, a ty rozumiesz mój stan; wyrażam smutek, a ty reagujesz empatią; robię coś z czego jestem dumna, a ty uśmiechasz się z podziwem- czuję się dostrzegany i rozumiany przez ciebie.  

Wiemy przecież doskonale do czego może prowadzić sytuacja, w której ja wyrażam radość, a mój rodzic- zniecierpliwienie. Ja ukazuję smutek, a matka oskarża o dramatyzowanie. Robię coś, z czego jestem dumna, a ojciec to bagatelizuje.

Co wówczas zrobiłoby Twoje „wewnętrzne dziecko”? Moje natychmiast uciekłoby do najbliższego, bezpiecznego miejsca z ważnym przemyśleniem: „nie warto dzielić się swoim życiem z taką osobą”.

Kiedy małe dziecko, mozolnie próbuje zbudować szałas za domem, a ojciec, komentuje to zdaniem: „Kiedy to w końcu skończysz? Obiad na ciebie czeka. Sam to dokończę”, zsyła swojego potomka do krainy niewidzialności, w której nie ma miejsca na pochwałę. Co innego możemy zafundować małemu chłopcu, jeśli powiemy: „To niełatwa sprawa, ale widzę, że nie dajesz za wygraną?”. Co Ty wolałbyś usłyszeć?

Delikatnie zaczepię Cię w tym miejscu, zadając pytanie: „a co jeśli dziecko poszuka sobie akceptującego słuchacza i odbiorcę w tym „Dziwaku” z powiększonymi często źrenicami i niechlujnym ubiorze? To wcale nie będzie takie trudne, jeśli przyszykujemy podatny grunt pod taką znajomość.

Konstruktywna pochwała.

 

Każdy kochający rodzic zdaje sobie sprawę z wagi pochwały dla wspierania poczucia własnej wartości.

Czym zatem w ogóle różni się zwykła pochwała od tej konstruktywnej?

Haim Ginott dokonał ważnego rozróżnienia pomiędzy pochwałą oceniająca a doceniającą.

W psychoterapii dzieci uważamy na pochwały oceniające, czyli formułowane w sposób ogólnikowy, np.: „jesteś bardzo grzeczna”, lub: „świetnie malujesz”. Dlaczego? Ponieważ nie jest pomocna! U dzieci często wywołuje lęk albo uzależnienie od osoby psychoterapeuty i jego pochlebnych opinii. Ważne by uczyć dziecko na co dzień opierania się na wewnętrznej motywacji i własnych sądach. W jaki sposób?

Posługujemy się opisem zachowania, które nam się podoba.

Przyjrzyjmy się takiej oto sytuacji: Mały Jaś rysuje samochodzik i używa przy tym wielu kolorów, stara się uwzględnić jak najwięcej szczegółów. Terapeuta powstrzymuje się od osobistej pochwały („Piękny rysunek”, „Masz talent”) i opisuje to, czego dokonał właśnie Jaś: „Użyłeś sześciu kredek by narysować szczegóły samochodu, nawet takie jak klamki i koła. Ten samochód jest bardzo podobny do tego, który stoi za oknem (…)”. Po chwili na twarzy dziecka możemy zaobserwować uśmiech, a w głowie Jasia pojawi się myśl: „Pani pochwaliła mój rysunek, spodobał jej się. Muszę mieć talent”.

Tym sposobem Jaś doceni samego siebie, będzie zatem oczekiwał pochwał by zabrać się za kolejny rysunek. Uznając, że: jestem dobry w rysowaniu” nie będzie uzależniał każdego kolejnego kroku od „głasków” psychologa czy rodziców.

Zasada jest następująca: opisz to co Ci się podoba w zachowaniu dziecka. Im konkretniej to zrobisz, tym większe będzie miało znaczenie dla dziecka i będzie łatwiej przyswajalne.

Co z krytyką?

Oczywiście powinna ona dotyczyć zachowania pociechy, nigdy nie jego samego.

Spróbuj zrobić to według najprostszego schematu:

Omów zachowanie, które jest nieodpowiednie (bicie rodzeństwa, plucie itp.), nastepnie swoje uczucia w związku z tym (złość, rozczarowanie), przedstaw zwięźle co chcesz, żeby było zrobione.

Oczywiście, każde dziecko jest inne i niełatwo jest przyłożyć opisaną wyżej ścianę zasad do konkretnego malca. Dlatego czasem warto jest omówić sprawy dziejące się w domu, w trakcie spotkania z psychologiem.

Nie chodzi przecież o to, by udawać przed dziećmi, że „jesteśmy doskonałymi rodzicami”. Możemy wprost przyznać, że zmagamy się z sytuacją, która jest trudna i oczekujemy w związku z tym wsparcia specjalisty. Mamy prawo do błędów! Dzięki temu jesteśmy bardziej autentyczni, bardziej „ludzcy” dla naszego dziecka i uczymy go, że na zmiany w zachowaniu nigdy nie jest za późno. Jest również wielce prawdopodobne, że skorzysta na tym poczucie własnej wartości wszystkich członków rodziny.

 

Autor: Agnieszka Domagała

 

 

piątek, 22 kwietnia 2016

Co to znaczy życie celowe?



Witajcie!


Dzisiejszy post powstał pod wpływem ciekawej rozmowy, podczas jednego z pogodniejszych wieczorów. Koleżanka (prywatnie świetny ekonomista), zapytała mnie wówczas bezpardonowo o radę, „jak naprawić związek?”.

Prawie zakrztusiłam się wtedy kawą, bo w ogóle nie spodziewałam się, że moja poukładana, świetnie zorganizowana i pewna siebie koleżanka, która zawsze wyprzedza marzenia swojej konkurencji, doskonale zarządza strategią rozwojową dużej firmy, może oczekiwać ode mnie sprecyzowania planu działania w swoim związku...


Wyobraziłam sobie wtedy jak często musi słyszeć od swoich pracowników ich nadzieje, typu: „dobrze by było, żeby udała się promocja tego produktu, naprawdę zależy nam na powodzeniu” i jak moja przebojowa koleżanka odpowiada im: „Świetnie! Ale... Co to znaczy 'zależy', co takiego trzeba zrobić, żeby to się udało?”


Po tym, jak zorientowałam się, że należy zmienić wyraz twarzy, który na pewno wyrażał myśl: „to chyba jakiś żart. Sprawdzasz mnie?”, odpowiedziałem jej coś w rodzaju: „Moja rada jest następująca: to co wiesz na temat wagi sprecyzowania celu i planu działania, stosuj w życiu prywatnym, a wszystkie życzenia zostaw dzieciom na dzień św. Mikołaja”.




Po chwili zaczęłyśmy rozmawiać na temat tego, jak chce, by wyglądał jej związek. Po drodze, koleżanka wpadła na kilka ciekawych rozwiązań, łącznie z tym, by jeszcze tego wieczoru zaprosić męża na „randkę” w ich prywatnym salonie. Szczegóły i konsekwencje tego pomysłu, zostawiam już naszej wyobraźni... :)


A teraz pytanie do Ciebie, drogi Czytelniku!


Kiedy udało Ci się zrealizować jakiś swój cel?

Kiedy ostatnio mówiłeś, że chcesz mieć szczęśliwe życie?


O swoim życiu decydujesz sam..., czy czasem masz wrażenie, że jesteś popychany jak korek na wodzie przez zewnętrzne okoliczności? Czy słyszałeś ostatnio, w sobie taki cichutki, zachęcający do lenistwa głosik: „jakoś to będzie”?

Czy to co robisz w życiu, gdzie pracujesz, jakiego masz partnera, rodzinę, odzwierciedla pełnię Twoich możliwości, daje ujście Twojej inteligencji?


Zwracam często uwagę na to, co dzieje się z głęboko ukrytymi przekonaniami o samym sobie, bo cele, które sobie stawiamy pokazują, jaką mamy wizję samych siebie, co uważamy za możliwe i stosowne do realizacji.


Zacytuję teraz urzekająco prawdziwe zdanie Napoleona Hill'a: „Wygrywa tylko ten, kto ma jasno określony cel i nieodparte pragnienie, aby go osiągnąć”.




Wiecie o co tak naprawdę chodzi w skutecznym planowaniu swojego życia? 

 

Zastanawiałam się kiedyś nad tym i nie odkryłam chyba niczego nowego... bo doszłam do wniosku, że najważniejsze, by go skonkretyzować.

Nie ruszę bowiem z miejsca, jeśli będę siebie przekonywała: „zrobię wszystko co w mojej mocy/ zajmę się tym w najbliższym czasie/ i in. Ale jest spora szansa, że z takim podejściem do sprawy włączy mi się „niechciej” i kolejny miesiąc upłynie mi na „zbieraniu sił”, albo samooszukiwaniu, typu: „no przecież ja mam tyle na głowie, dopiero jak ogarnę, np. bałagan w domu, to zajmę się myśleniem o przyszłości”, albo: „oj tam.. zajmę się tym kiedyś, jak będę miała więcej czasu”.

  • Znacie tego „Niechcieja?”

Moim zdaniem, szczęście to nie jest stan, który się osiąga, można do niego po prostu dążyć.

  • Tylko czy w ogóle jesteśmy teraz na jakieś drodze do celu pt. „szczęście”, czy jeszcze słodko śpimy pod mięciutką, cieplutką kołderką?



Moje cele muszą być zatem skonkretyzowane, jeśli myślę o tym, że chcę zadbać o siebie, to o co mi chodzi? Może dla Ciebie, to np. bieganie trzy razy w tygodniu po trzydzieści minut, albo np. wyjazd do koleżanki na weekend?

Będąc tak konkretnym, mogę przecież obserwować swoje postępy, reagować na rezultaty, zmieniać strategię...

Jeśli moim celem jest udany związek, to co mogę zrobić? Jakie konkretne działania mogę podjąć, by podtrzymać intymność?

Chyba, że wierzysz w to, że romantyczny wieczór z facetem po kilku /kilkunastu latach znajomości stworzy się „jakoś” sam? Albo po prostu lubisz odczuwać frustrację? Żartuję:)

Jeśli już wiesz, że chcesz dążyć do jakieś konkretnej wizji, poniżej zamieszczam dodatkowe wskazówki, ułatwiające Ci sformułowanie drogi na najbliższą lub tę dalszą przyszłość:

cel powinien być realny.

Jeśli chciałbyś być prezydentem RP, a jego fotel jest obecnie zajmowany przez kogoś innego, to szansa na to by stać się nim teraz- jest:), ale już tylko w Twoich fantazjach.

Przemyśl, czy cele do których dążysz, są faktycznie zależne jedynie od Ciebie i ewentualnie Twojego trudu, czy też ogranicza je odgórnie jakaś niewidzialna „moc”, jak np. aktualne możliwości finansowe Twojej firmy /wieczorna niechęć Twojego partnera do robienia czegokolwiek innego, poza oglądaniem tv /czy trwająca już całą wieczność kolka Twojego dziecka?

kiedy chciałbyś osiągnąć swój cel i po czym poznasz, że już go osiągnąłeś?

Jeśli dziesięć lat temu postanowiłeś sobie, że kiedyś nauczysz się mówić w języku obcym, ale nadal wyjeżdżasz za granicę z bardziej komunikatywnym kolegą, to może czas zadać sobie pytanie:

kiedy (w którym roku) zdecyduję się na samodzielne zwiedzanie ciekawych miejsc (bez taszczenia ze sobą grubego słownika, albo szantażowania przyjaciółki do wspólnych wakacji, w czasie których ona będzie miała okazję poznać nowych ludzi, a Ty wypróbować kolejny raz uśmiech nr 5, gdy przystojny kelner (tudzież kelnerka) przyniesie Ci do stolika menu z dziwnym zlepkiem obcych słów), bo będę potrafił używać 5 tyś nowych słów?

Zachęcam Cię też do tego, żebyś bardzo wyraźnie wyobraził sobie, jak będzie wyglądać ostateczna wizja zrealizowanego celu.

Co i kto wtedy będzie w Twoim otoczeniu? Jak będziesz się zachowywał? To mogą być cele zawodowe, finansowe, czysto rodzinne. To już Twój wybór. Nic mi do tego. No może, poza okazjonalną myślą, że chciałabym by jak najwięcej ludzi dookoła mnie cieszyło się ze swojego życia:)


Alternatywą zorientowania życia na realizację celów jest bierność i bezcelowość. Czy to tragedia, że taka postawa nie daje radości, jaką sprawia osiąganie sukcesów?

Złap kawałek kartki, która leży przed Tobą, albo weź do ręki telefon i zapisz w nim: jakie trzy ważne cele chciałbyś zrealizować w swoim życiu za trzy miesiące.

Skorzystaj z powyższych wskazówek i … do dzieła! :)

Aha... jeszcze jedna myśl:

Kiedyś mocno podziałał na mnie tekst przeczytany w jednej z książek Briana Tracy'ego: „Jeśli nie ustalasz celów dla siebie, jesteś skazany na pracowanie przy osiąganiu celów kogoś innego”.



Życzę Ci, żeby Twoje marzenia budowały Ci piękne jutro! :)



opracowanie: Agnieszka Domagała

wtorek, 5 kwietnia 2016

Pokonaj zmartwienia i stres!


Czy zdarza Ci się martwić o to, co może się stać, jak zakończy się trudna sytuacja, w którą zostałeś wciągnięty lub którą przypadkiem sam stworzyłeś? Co powiedzą na Twój temat najbliżsi, a nawet jeśli nie powiedzą, to na pewno pomyślą?

Kilka dni temu, usłyszałam od koleżanki taką informację: „Ty to się niczym nie stresujesz, cieszysz się z byle czego i masz tyle energii (…), a właściwie to ciągle coś się u ciebie dzieje, (…), ja to bym chyba zwariowała na twoim miejscu (…), jak to robisz?”.
Po rozmowie przy kawie i dopiero wyciągniętym z piekarnika serniku, wiedziałam już, że należałoby napisać coś, co pomogłoby w radzeniu sobie ze stresem, który w końcu towarzyszy Wszystkim ! (ja również wbrew pozorom, zaliczam się do populacji ludzi odczuwających różne, nieprzyjemne emocje :)

Ostatnio zapisały się w mojej głowie słowa Ralpha Waldo Emersona: „Człowiek jest tym, o czym przez cały dzień myśli”.
Bez względu na rodzaj stresu jaki może przytrafić się w różnych sytuacjach, nigdy nie pozwalam sobie na to, by towarzyszył mi cały dzień. Fakt, że moja praca skutecznie uniemożliwia mi zatapianie się w otchłani zmartwień, bo zorganizowałam ją w taki sposób, że co chwilę jestem „wybijana z kontekstu”, a po chwili, gdy jakaś upiorna siła karze mi wrócić do myśli, która zaprzątała tak intensywnie moją głowę i krzyczała: „jestem ważna! Wróć do mnie!”, siła tych problemów jest już zdecydowanie słabsza i wówczas łatwiej przystąpić do budowy odpowiednich strategii. W tym szaleństwie jest zatem jakaś metoda.
Właściwie to prowadząc od początku studiów intensywny tryb życia, wielokrotnie nieświadomie uchroniłam się przed depresją, zniechęceniem. Po prostu nie trafiały mi się takie dni, które pozwalałyby na analizowanie problemów, a kiedy tylko znalazł się taki czas, to albo nie było już sensu wracać do zdezaktualizowanych danych, albo wolałam naładować się pozytywną energią, dzięki której problemy łatwiej było rozwiązać, bo nie przerażały już mrocznymi kształtami. Pozostał tylko cień wspomnień po dawnym znaczeniu, które przecież sama im nadawałam.

Z pełną odpowiedzialnością mogę polecać taki styl radzenia sobie, ale nie dla wszystkich będzie on do przyjęcia. Po pierwsze dlatego, że przecież niestety nie znam Cię i nie znam Twojego problemu, nie wiem z czym się zmagasz, a Ty zawsze możesz odpowiedzieć:
„przecież ja mam na głowie cały świat, to co mi się przydarzyło wcale nie jest takie proste!”. Masz do tego pełne prawo. Serio.
Możesz też szybko zripostować: „ja potrzebuję konkretnego rozwiązania, a nie gadania!” (takiemu podejściu naprawdę kibicuję, z całego serca!).

Po drugie, nie chciałabym, żeby ktokolwiek dla chwilowego pocieszenia pobierał dla siebie taką radę bez odniesienia do swojego życia i własnych zasobów. Nie jest to uniwersalna wskazówka. Ja zresztą również nie zawsze z niej skorzystam.
Czasem przecież mam ochotę na chwilę smutku, pobyć z szarą codziennością. Przykre emocje będą nam towarzyszyć całe życie i nigdzie nie kupimy, za żadne pieniądze, paczki szczęścia, która skutecznie ukoi, w przysłowiowe pięć minut, skołatane nerwy.

Wyobrażacie sobie, co by się działo, gdybyśmy reagowali uśmiechem na opowieść przyjaciela, który właśnie podzielił się z nami swoją trudną historią?

Oglądaliście taką bajkę: „W głowie się nie mieści”? Śmiało polecam ją wszystkim czytelnikom w wieku od 4 do 100 lat. Dzięki niej miałam szansę spotkać się z plastyczną i barwną opowieścią o roli smutnych, trudnych doświadczeń w życiu. One nie są wcale gorsze od tych przyjemnych i radosnych. Wręcz przeciwnie. Nadają sensu tym pięknym momentom, na które wciąż czekamy.

Ok, tego typu teksty nie są odkrywcze. Dlatego już odrywam się od głębokich refleksji i wracam na ziemię. A właściwie, najpierw przeniosę nas do starych dziejów, w których człowiek żył w jaskiniach, szałasach...
Wspominając takie czasy ewolucyjne, nie dowierzamy, że one rzeczywiście miały miejsce. Na lekcjach biologii i historii tego nas przecież uczono i chociaż dziękuję losowi, że dane mi było urodzić się w bardziej cywilizowanych czasach, (ciekawe, z czego ja bym się wtedy utrzymywała? ;) zaproszę Cię na chwilę do epoki kamienia łupanego (tudzież: paleolitu)...

Wyobraźmy sobie takiego typowego jaskiniowca. Czym on się zajmował na co dzień? Czy tego gościa z epoki kamiennej wkurzały korki uliczne, polityka, afery rządowe, nowe przepisy prawne? Podatki? Czy denerwowała go kolejna „pała” w elektronicznym dzienniku, albo nieszczęśliwa fryzura, którą zmontował mu na głowie fryzjer- jaskiniowiec, twierdząc, że „tak będzie mu do twarzy”? A może dziecko, które przebiło sobie nos kolejnym kolczykiem i postanowiło zakochać się w zbyt oryginalnie gadającym kumplu? Hmmm... no dobrze, dość tych porównań, wiemy o co chodzi :)

Czym w takim razie stresował się człowiek pierwotny?

W tamtym czasie, by obudzić się żywym, trzeba było zdobyć kawałek dobrego mięsa i jednocześnie nie stać się mięsem dla dzikiego tygrysa.
Codziennie wszystkie jego wewnętrzne układy stawały w pełnej gotowości, gdy planował kolejne polowanie.
Co się działo w jego ciele, gdy spotykał się twarzą w twarz z paszczą lwa?
Oddech przyspieszał, ciśnienie wzbijało się w niebiosa, spływający po ciele pot schładzał rozgrzane mięśnie. Układ pokarmowy właściwie wyłączał się, by oszczędzać siły dla walczącego organizmu.
Do wyboru miał jeszcze tylko równie energiczną ucieczkę... nic dziwnego, że nasi przodkowie nie dożywali sędziwego wieku. Wiecie już dlaczego nie mieli na to szans? Na szczęście, jesteśmy potomkami tych sprytniejszych :)
Przewiniemy teraz odrobinę historii... kolejne podboje, poszukiwanie nowych terenów do zasiedlania... to już mamy za sobą i jesteśmy w czasach współczesnych (Wbrew pozorom dla ewolucji ten przewinięty do przodu czas to ledwie mrugnięcie okiem).

Czy dzisiaj zestresowałeś się z powodu przebiegającego opodal mamuta? :)

Właśnie! Co nas teraz stresuje?
-Czas
-Pieniądze
-wyniki w pracy
-realizowany target
-wredny nauczyciel
-agresywny szef
-uciekające terminy
-nietypowe zachowanie najbliższych
(możemy tak tę listę powiększać przez kolejne godziny. „Dla każdego coś innego”).

Jak reaguje na powyższe stresory organizm współczesnego człowieka?

Dokładnie w ten sam sposób, który opisałam pokrótce powyżej. Przyspiesza nam oddech, tętno, z układem pokarmowym dzieją się „dziwne rzeczy”. Czujemy zagrożenie i musimy wybrać jakąś strategię działania. Ale czy istnieje szansa, by uciec przed szefem, walczyć z wymagającym nauczycielem i jednym szybkim ciosem powalić go na ziemię?
Hmmm.. te działania raczej nie przyniosą sukcesu, bynajmniej nie w tych czasach. Ale to oznacza jedną, ważną prawdę- nie mamy możliwości odreagowania wzbierającego się w nas stresu. Uczymy się kontroli emocji, bo nie znajdziemy w trudnych sytuacjach źródeł ujścia negatywnej energii.

W życiu tak się najczęściej dzieje, że „wszystko ma swój skutek”. Co spotyka zatem przeciętnego Kowalskiego na skutek spiętrzenia emocji?
Spadek odporności, zawały serca, przeziębienia (chorują głównie ci, którzy są najbardziej zestresowani). Stres obniża komfort życia, skraca nasze życie... Tak, wiem, znowu piszę o rzeczach oczywistych.

Nadal jednak chciałabym kontynuować rozmowę z Tobą. Często także w czasie terapii staram się przekazać pacjentom poniższe informacje, nie zawsze jest na to czas.

Zadam Ci zatem takie pytanie: co mierzy wariograf?
Oczywiście, wiem, że wiesz :)
To takie urządzenie, które jest w stanie zbadać obiektywne parametry, obecne również w stresie, dotyczące szybkości oddechu, ciśnienia itp. Dlaczego nie jest obiektywny?
Bingo! Ludzie mogą nauczyć się kontrolować stres, a co za tym idzie sterować parametrami. Potrafią także zorganizować sobie istny wewnętrzny armagedon, bez konkretnych przyczyn.
Nie wyobrażam sobie zatem, by w Sądzie można było wariografem zbadać wielu świadków tego samego zdarzenia i na podstawie ich reakcji uznać, że któraś z przedstawionych wersji zdarzeń jest bardziej wiarygodna od pozostałych.

O czym to może świadczyć? Nie wiem, jak Ty Czytelniku do tego podejdziesz, ale ja uważam, że ci z nas, którzy potrafią opanować swoje reakcje i ukryć skutecznie stres, mogą być lepszymi aktorami.
Oczywiście, że nie tylko do tego rzecz się sprowadza. Jednym jednak z przesłań tych porównań jest chęć pokazania Ci, że skutecznie radząc sobie ze stresem, adekwatnie podchodzimy do wyzwań, jakie stawia przed nami teraźniejszy świat, który wcale nie wymaga pełnej mobilizacji organizmu, gdy nauczyciel wzywa nas do tablicy lub gdy przedstawiamy w auli pełnej ludzi, wyniki ostatnich badań naukowych.

Ok. Jeśli przeskoczyłeś parę akapitów, to teraz zadam bardziej konkretne pytanie:

Zmartwienia to stres? Tak, czy nie?

I tutaj nauka, przychodzi nam z pomocą i podaje ciekawe dane. Proponuję teraz napić się kawy i zastanowić się, jak to wygląda w Twoim życiu. Spróbuj nawet obalić poniższe teorie. Spory i wszelkie wątpienia są jak najbardziej wskazane.

40 % naszych codziennych zmartwień to obawy dotyczące przyszłości.

Zastanawiamy się, czy ciasto, które właśnie wstawiłam do piekarnika wyrośnie tak, że będę mogła go z dumą postawić na stole. Czy zdam jutrzejszy egzamin? Co się stanie, gdy nie dostanę tej pracy? Co będzie jeśli to spotkanie/ randka okaże się nieudana? A co, jeśli jutro będzie padał deszcz? Co będzie, gdy dostanę wezwanie do Urzędu Skarbowego?

Martwimy się zatem na zapas, a przecież nie mamy wpływu na wiele tzw.: „okoliczności przyrody”.
Wymień proszę pięć ostatnich zmartwień, które zaprzątały Twoją głowę. Jeśli żadne z nich nie zmaterializowało się w Twoim życiu, to może warto nieco skalibrować przekonania? Rozważ to choćby przez chwilę.



30 % zmartwień związanych jest z przeszłością.

Ile czasu w życiu poświęcamy na analizę tego, co nam ktoś kiedyś powiedział? Czy mam wpływ na to co wykrzyczało moje dziecko w trakcie wczorajszej kłótni? Czy zmienię to co zostało napisane na mój temat? Czy mogę cofnąć, to co powiedziałam ostatnio do nieprzyjemnej urzędniczki?

10 % zmartwień dotyczy innych ludzi.

W bezsenne noce leżymy w łóżku i myślimy nad tym, co zrobi mój współpracownik, gdy przyznam się do błędnej decyzji? Jaką odpowiedź otrzymam od instytucji, do której dzisiaj napisałam maila? Co odpisze na mojego smsa mój partner? Czy w serialu „M jak miłość” Ala zdradziła Marka?
Czy córka jednak poradzi sobie w jutrzejszej rozmowie z szefem? Czy syn skończy związek z tą wredną babą?

Mamy skłonność do poszukiwania substytutów prawdziwego życia (i często również prawdziwych problemów) i interesujemy się innymi. Żyjąc życiem innych ludzi, zaczynamy przejmować ich emocje, m.in. strach.

Wiecie, nad czym polecam się zastanowić?
  • Czy mam jakiś wpływ na los innych ludzi?
  • Czy mogę im jakoś pomóc?
Rozwijajcie się, stawiajcie sobie własne cele. Co właściwie interesuje Was w innych ludziach?
Poczucie szczęścia zależy od tego, co pojawia się w Waszych umysłach, na jakie emocje zatem sobie pozwalasz?
Jeśli ktoś na siłę próbuje Cię wciągnąć we własne problemy, w pławienie się w cudzym nieszczęściu, które odmieniane potrafi być w plotkach na dziesięć różnych sposobów, to Twoją decyzją jest to, czy zostajesz i słuchasz, czy zamykasz się na taki jaszczurczy jad i planujesz co i z kim zjesz dzisiejszą kolację. To jest Twój czas i tylko Ty nim dysponujesz.

12 % zmartwień związanych jest z chorobami prawdziwymi bądź urojonymi.

Pominę tutaj kwestię nerwicy (chciałabym poświęcić jej kiedyś więcej uwagi) i klasycznej hipochondrii, w której przekonujemy samych siebie, że pomimo tego, że dziesięć razy z rzędu wyniki badań pokazują, że jestem zdrowy, to jednak wciąż mam pewność, że „z moim zdrowiem dzieje się coś złego”.
Kiedy martwimy się zdrowiem?
-Kiedy brakuje nam wiedzy, nie wiemy jak pokonać chorobę.
Co nam zatem pozostaje poza udaniem się do lekarza?
Jeśli jestem rzeczywiście chory, to muszę się leczyć. Wprawdzie lekceważenie zdrowia i unikanie profilaktyki jest problematyczne i bywa zgubne, ale jaki jest paradoksalnie sens zamartwiania się tym na co mam wpływ i co w każdej chwili mogę zmienić?
Pamiętam, co powiedział mi kiedyś lekarz- prowadzący zajęcia z psychiatrii: „sami potrafimy wymyślać sobie wiele chorób albo przynajmniej zadbać o to, by się rzeczywiście pojawiły”.


92 % naszych obaw i stresu dotyczy zatem bezsensownych zmartwień. Po co martwić się tym, co było albo tym, co być może się pojawi?

Skoncentruję się teraz z powrotem na myśleniu o przeszłości. Stanowi w końcu poczytne miejsce w księgozbiorze naszych obaw.
Zapytaj się samego siebie, co Twoja przeszłość mówi o Tobie?

Jakie daje Ci znaki? Co należy zmienić...., bo po prostu nie działa?
Wyciągaj wnioski ze swojej przeszłości - ona dana Ci jest w jakimś konkretnym celu.

I spróbuj wybaczać innym! Zamiast myśleć nad tym, co „ktoś” mi zrobił? Jak mógł?- WYBACZ mężowi, że odszedł. Wybacz szefowi, że Cię zwolnił. Wyświadczył Ci tylko przysługę, bo sam byś tego nie zrobił.
Nie masz już wpływu na to, co się stało. Nawet jeśli masz jakieś magiczne umiejętności, nie zawrócisz całego świata, nie cofniesz czasu! Po co się spalać na tym, co już nigdy drugi raz się nie wydarzy?

Jeszcze bardziej boimy się o przyszłość.

To już ustaliliśmy wcześniej....
Oczekujesz zatem jakieś wskazówki, prawda? Jak sobie z tym poradzić?

Mogę pomóc Ci jedynie w ograniczonym zakresie, bo przecież, co prawda wyobrażam sobie mojego potencjalnego czytelnika, ale niestety nie znam Cię i nie mogę stworzyć uniwersalnej metody działania/ myślenia.

Spróbuj jednak metody wizualizacji. Kiedyś usłyszałam o programowaniu tzw. „stracha na wróble”. Już spieszę z wytłumaczeniem jego sensu.

Krok 1: Zapisz swoje zmartwienia, dotyczące np. pracy, związku itp.
Czego się boisz?
Krok 2. Teraz zapisz najgorszy z możliwych scenariuszy dla powyższych problemów. Może chodzić o bezdomność, samotność? Co jeszcze? Wchodzisz w licytację?

Krok 3. Zaakceptuj ten scenariusz.
Co takiego może się stać, gdy będziesz już bezdomny? Stracisz mieszkanie, rodzinę? Ha, wtedy możesz pojechać np. do Francji, nauczyć się języka? Komornik już Cię nie będzie ścigał, bo przecież jesteś niewypłacalny.
Co będzie się działo, gdy pogodzisz się z samotnością? Poznasz walory spokoju, samowystarczalności. Zapewniam Cię, że i tak przyniesie Ci to korzyści.

Krok 4. DZIAŁAJ!
Jeśli już poczujesz przyjemność w najgorszym, możliwym scenariuszu życia, powita Cię ulga i uśmiech. Właśnie teraz zacznij działać, by nigdy nie spotkać się z tym, co najgorsze!

Jakie wskazówki już dostrzegasz?

Inwestuj w swój rozwój, miej własne cele, odkładaj pieniądze, szybciej spłacaj raty kredytu, bądź wśród ludzi, twórz plany awaryjne, miej alternatywy, dbaj o siebie!

Czy w ogóle wierzysz w to, że robiąc to o czym napisałam w powyższym wersie, będzie możliwe trwałe bezrobocie lub samotność?

A na sam koniec zacytuję klasyka: „Nie należy gniewać się na bieg wypadków, bo to ich nic nie obchodzi” (Marek Aureliusz).


Za inspirację do tego artykułu dziękuję Cezaremu Fryszkiewiczowi, Luisowi Alarconowi, Jackowi Lelonkiewiczowi i Andrzejowi Tucholskiemu!

Autor: Agnieszka Domagała

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Wiosenne inspiracje

Od kilku dni obserwuję za oknem budzącą się do życia przyrodę, zrywam się wieczorami do krótkich spacerów i patrzę na drzewa, wyobrażając sobie, jak za chwilę wybuchnie na nich feeria żywych, soczystych barw wiosny.

 

Pomijając walory estetyczne ostatnich dni i moje natchnienie pseudopisarskie, nie da się ukryć faktu, że nadeszła już wiosna. Tym razem nie jest to uderzenie, które powala przeciwnika znienacka, pozostawiając w niemym zachwycie, ale pozwala nam oswoić się z myślami o przewiewnych strojach, ciepłym wietrze i kwitnących w ogrodach kwiatach.... 
 



Zima, kojarzona ze śniegiem, kocem, kubkiem gorącej herbaty i przede wszystkim wczesnymi zachodami słońca, odpowiedzialna jest bardzo często za przedłużający się nastrój melancholii. Jesteśmy wtedy ospali, łatwo wybuchamy złością, czujemy się zmęczeni, a niekiedy i nieszczęśliwi. Tak naprawdę, to nie chłodne, szare dni odpowiadają za nasze przygnębienie, ale nasz wewnętrzny zegar i zbyt duża ilość wytwarzanej przez szyszynkę melatoniny- hormonu snu, który popędza nas w ramiona Morfeusza i żąda, byśmy jak najdłużej pozostali w ciepłych łóżkach, gdy za oknem wciąż króluje noc. 
 
Nie jest tajemnicą, że spada wówczas poziom produkowanej przez mózg serotoniny- hormonu szczęścia, odpowiedzialnego za dobry nastrój. Deficyty tego hormonu decydują o rozkapryszeniu i niechęci do wysiłku, obserwowanego nie tylko u dzieci, ale również dorosłych. Kostka czekolady nie zawsze wystarczy by wzbić się na wyżyny swoich naturalnych możliwości.
Odsuwamy od siebie obowiązki, przesuwamy terminy spotkań, wiedza przychodzi jakby z większym trudem... 
 
Brzmi znajomo? :)

Od kilku dni słońce towarzyszy nam dłużej, zachody urzekają swoją barwą, zapowiadającą wciąż jeszcze zimne poranki, usuwające się jednak w cień, w obliczu rozkwitających na drzewach pączków, śpiewających ptaków i ludzi stęsknionych za ciepłym wiatrem smagającym twarz, gdy po całym dniu pracy wychodzimy z budynków i witamy się z orzeźwiającym powietrzem, obiecującym coraz cieplejsze dni...

 



Przyszła wiosna! Krew zaczyna krążyć jakby szybciej w żyłach, coraz bardziej szkoda nam siedzieć w czterech ścianach, gdy wciąż jesteśmy zapraszani do pobliskich parków i miejskich deptaków.
Ja z kolei coraz dłużej nocą wdycham zimne, miejskie powietrze, wsłuchując się w dźwięczące w uszach wspomnienia wypowiedzianych za dnia historii ludzkich sukcesów, czasem tragedii, w których żywo uczestniczę....
Uwielbiam noce, ich tajemnicę, ciszę. Mogę wówczas przyglądać się spowitemu snem miastu, odpoczywającego, przykrytego ciepłą kołdrą marzeń o lepszym jutrze... Teraz te noce jeszcze bardziej zapraszają do rozmyśleń...inspirują...






Wiosną stajemy się odważniejsi stając w obliczu marzeń, rozpiera nas energia, piękniejemy nie tylko od wewnątrz...wchodzimy na wyższe obroty.

Wzrasta produkcja hormonów płciowych, mamy większy apetyt na seks. Single rozglądają się jeszcze intensywniej za druga połówką, a w stałych związkach mogą pojawić się różne „rewolucje”.
Zaczynamy eksponować to co w nas najlepsze, odsłaniając nie tylko wrażliwsze obszary „ja”, ale i zamaskowane przez pół roku ciało. To jest dobry moment, by docenić to co w nim najpiękniejsze...przyzwyczajamy się na nowo do lekkich strojów. Pokazujemy wówczas jak czujemy się sami ze sobą, jak radzimy sobie z różnymi niedoskonałościami i czy akceptujemy zmieniającą się stale fizyczność. Nie tylko przyroda się przeobraża...



Wilgotność powietrza jest teraz idealna, możemy zatem cieszyć się zdrową cerą. Zawsze zachwyca mnie stan skóry angielskich dziewczyn. Wiosenna aura, zaczyna teraz i nam Polkom sprzyjać. Czerpmy przyjemność z orzeźwiającego deszczu, który pobudza do życia nie tylko rośliny, ale i nasze ciała.

Dajmy sobie prezent w postaci choćby 15- minutowego spaceru. Nie chcę nakłaniać do wykańczających aktywności, które potrafią skutecznie zachęcić przede wszystkim do kanapowego leniuchowania. Zrób dla siebie dokładnie tyle ile chcesz i ile akurat dzisiaj jesteś w stanie sobie dać.




Być może namówię Cię na dodatkowy uśmiech, taki w bonusie dołączonym do otaczającej Cię aury. Ludzie potraktują to jako przejaw sympatii i chętniej pozostaną w dobrym towarzystwie, a my będziemy się cieszyć z ciekawszych dni. Radość na pewno potrwa dłużej, jeśli będziemy się nią dzielić. Nasz najbliższy świat czeka na odrobinę uznania. 
 



Wychodząc z domu, poszukaj kolejnych przejawów wiosny. Ja wyczułam dzisiaj w powietrzu ten rześki zapach budzącej się do życia przyrody...już za chwilę porwie mnie woń świeżo ściętej trawy, zaoranej ziemi...poddam się ich mocy i zachwycę...tyle jest piękna w każdym dniu! 
 
Dzięki zbudowanemu optymizmowi i energii, którą włączamy od samego rana możemy śmielej realizować najbardziej ambitne plany. Kreatywność tylko czeka na znak: „start”. Pora na działania!
Od czego zaczniesz już dzisiaj?


autor: Agnieszka Domagała

 

czwartek, 17 marca 2016

Czego uczą podróże? Jak zadbać o siebie w zabieganym świecie?




Pomimo zabieganego, szybkiego życia, w ciągu ostatnich dwóch lat wyraźniej zwracam uwagę na to jak wypoczywam i czy rzeczywiście tzw. „wolny czas” przynosi właściwe efekty.

Nie będę oszukiwać, że jestem zwolenniczką „slow life'u”, bo tak naprawdę świetnie odnajduję się w dynamicznym życiu, w którym przez większość czasu wykonuję pracę, która jest moim hobby. Im więcej stresujących zdarzeń, tym z kolei bardziej upewniam się w przekonaniu, że jestem już wystarczająco samodzielna i zorganizowana, by poradzić sobie z realizacją marzeń, które jeszcze kilka lat temu nazwałabym karkołomnymi lub będącymi własnością kogoś, kto ma więcej zasobów osobistych, materialnych, a nie zwykłej dziewczyny, która po prostu dużo pracuje i dużo wymaga od siebie, by codziennie wieczorem móc zasypiać z uśmiechem na twarzy.
Przed snem przypominam sobie trzy zdarzenia, które przeżyłam właśnie dzisiaj, a z których jestem dumna i zastanawiam się, czego nowego dowiedziałam się o sobie.
Czasem tylko utwierdzam się w jakimś przekonaniu, czasem zdobywam się na ciekawą refleksję, a czasem po prostu czuję, jak przepełnia mnie radość z życia, które sama tworzę.

Niestety, gdy hobby zamienia się w stałe zajęcie i gdy potęgują się oczekiwania i zlecenia, wiele przyjemności z codzienności traci swój intensywny kolor. Mnożą się zaś obowiązki, które z natury rzeczy nie należą do przyjemnych.
Wtedy zaczynam odczuwać w sobie nieprzyjemne napięcie, w głowie buzuje wiele myśli, krążą obrazy spraw do załatwienia, najlepiej "już, na teraz".
Gdyby nie wszechogarniające mnie zmęczenie, pewnie zrezygnowałabym z nocy i pozwoliłabym się wchłonąć mojej pasji- psychologii...ale, ale....właśnie, po szalonych latach kilkunastogodzinnej pracy, przeplatanej na siłę szarpanymi chwilami rozmów, spotkań z bliskimi, staram się w odpowiednim momencie przytrzymać samą siebie w jednym miejscu i …..odprężyć się, nacieszyć chwilą, zdystansować się od wszystkich pomysłów i zatopić na chwilę w magii chwili, która przecież nigdy już się nie powtórzy.

I to jest właśnie moment, gdy pakuję swoje rzeczy i zupełnie zmieniam otoczenie.

Moim problemem staje się wówczas plan podróży, organizacja czasu w nowym miejscu. I tu zaczyna się przygoda....
Nie mam wcale na myśli niczego spektakularnego.Wypieki na twarzy pojawiają się już wtedy, gdy planuję po prostu wyjazd z miasta.
Kiedy wychodzę ze swojej roli i z zachwytem na twarzy obserwuję architekturę, ludzi, z którymi nigdy nie porozmawiam, ale mogę spokojnie przyjrzeć się ich twarzom, emocjom... wtedy wiem, że nasze drogi już nigdy nie skrzyżują się i dlatego czuję niesamowity dreszcz...
Ten świat, który właśnie poznaję, jutro tutaj nadal będzie, tętniąc rytmem wyznaczanym przez troski, radości. A ja nigdy nie będę miała do nich dostępu...Obudzę się już gdzieś indziej, zostawię za sobą hotelowy pokój, miłą, starszą panią z cukierni, stylową ławeczkę w parku...

W podróży spotkam się natomiast z własnymi uczuciami, często z  niewiedzą, z innością, z własną życiową kalkę, nie tylko kulturową, którą ktoś mi kiedyś przekazał i za pomocą której oceniam i postrzegam teraz cały świat, ale i tę kalkę poglądową.

Oddzielając się od własnych trosk, doświadczam tego niesamowitego wrażenia, że świat jest bardziej skomplikowany, niż mi się wydaje i to czy ja daję temu przyzwolenie, nie ma właściwie żadnego znaczenia. Przestaję postrzegać wszystko przez pryzmat własnego nosa i moich doświadczeń. Spotykam ludzi, którzy w różnych warunkach pokonują swoje trudności, żyją swoim życiem.
 
W nowym miejscu, dostrzegam, że nawet jeśli bardzo zmieniają się okoliczności przyrody, ja nadal poszukuję dobrej, aromatycznej kawy i pysznego sernika. Bardziej poznaję siebie i przyglądam się z większą wyrozumiałością i akceptacją moim potrzebom, często zakopanym, niedostępnym dla „ja”, w tej codziennej pogoni.

Łatwiej wówczas o refleksję i świadome rozdzielenie tego, czego naprawdę chcę, od tego co jest mi narzucane przez schematy, struktury, w które czasem sama siebie wciągam.

Za każdym razem, gdy opuszczam moje miasto, odkrywam coś nowego, zarówno w spojrzeniu na świat, na siebie i ludzi. Dlatego właśnie, mogę podpisać się, pod może już wyświechtanym frazesem,że „podróże uczą, wzbogacają”. 
 
Błękit nieba nad nieznanym krajobrazem, zieleń niepoznanych lasów, smak lokalnego przysmaku, otwiera mi oczy, ożywia, wzmacnia moją uważność.
Zapach kawy w małej, przytulnej kawiarni wietrzy horyzonty i wprowadza świeże powietrze pomysłów...dzieją się terapeutyczne cuda...a ja czuję, że nabieram energii, przepływa przeze mnie strumień relaksującej radości...

Podróże...właśnie dlatego mają magiczną moc uzdrawiania duszy, dystansowania się od codziennych problemów. Wiem, że nie zostaną one od razu rozwiązane, ale na pewno po powrocie, spojrzę na nie inaczej. Gdy tylko na chwilę oderwę się od nich, przestaną mieć paraliżującą moc i staną się zwykłą częścią dnia, tygodnia, roku....



A teraz zapytam się Ciebie, kiedy zamierzasz wyjść z domu i dojrzeć to, czego jeszcze nigdy nie widziałeś?
Nie ma takiej możliwości? Zatrzymaj się zatem i poobserwuj swój świat, tak jakby zrobił to ktoś, kto spogląda na niego po raz pierwszy. Co jest w nim zachwycającego?
Daj sobie chwilę, by poczuć kolory, zapachy, smaki... przyjrzyj się drzewom, niebu, wsłuchaj się w odgłosy swojego życia.

Które z nich ostatnio słyszysz jakby mniej wyraźnie?



Przypomnij sobie, czego nauczyłeś się o sobie w ostatniej podróży...





Agnieszka Domagała


wtorek, 8 marca 2016

Dzień Kobiet- skąd się wziął i czy tylko o okazję do wyjęcia wazonu w nim chodzi?

 
 
Patrząc się na piękny bukiet pachnących kwiatów, który wręczony mi został zupełnie znienacka, zaczęłam myśleć nad moim stosunkiem do Tego Dnia...
 

Skąd ten pomysł, by świętować coś tak oczywistego jak fakt, że jestem kobietą? Czyje to właściwie święto? Obdarowywanej kobiety, która często zastanawia się, co właściwie ma zrobić i jak przyjąć „ustawowo” należny prezent, czy dla obdarowującego, który spełnić ma swój obowiązek i dostarczyć w „miarę wyglądającego” badyla z przyklejonym na twarzy uśmiechem?
 

Wróć! Czy świętując Dzień Matki masz takie same dylematy? Skąd ten sarkastyczny nastrój i kontrowersje wokół Dnia, w którym często bez wyraźniej przyczyny, liczyć mogę na miłe słowo od sąsiada, kolegi z pracy, czy pana z obsługi często odwiedzanego spożywczaka?
 

Zastanawiając się nad sensem Tego Dnia, zaczytałam się w historii z 8.03.1908r, kiedy to w Nowym Jorku, doszło do tragicznego w skutkach protestu zmęczonych swoim beznadziejnym losem kobiet, pracujących w jednej z nowojorskich fabryk. Jej właściciel, chcąc uniknąć skandalu zamknął je na terenie fabryki. W nocy wybuchł pożar. Zginęło wówczas 129 kobiet. Prawie rok później w USA odbyły się pierwsze obchody dnia kobiet, upamiętniające tragiczny los robotnic, walczących o sprawiedliwe i godne traktowanie. Te wydarzenia otworzyły drogę do przyznania kobietom równych praw obywatelskich.
 

Zatem skąd ten negatywny wydźwięk święta w Polsce? Wszystko co napędzane przymusem i sztucznym spędem, gdzieś w środku budzi opór, a chyba nie o chandrę tutaj chodzi.
Chociaż, jeśli przypomnieć historię dnia kobiet z czasów PRL, kiedy to należało pokwitować odbiór tulipana, tudzież goździka, ewentualnie ucieszyć się paczką rajstop, to istotnie, rezonuje we mnie przenoszona przez pokolenia rezerwa wobec nacisku obowiązku świętowania. Zauważyła to Hanna Suchocka, która w 1993 zniosła przymusowe obchody Dnia Kobiet.

Życie nie znosi jednak próżni, a kobiety odczuwają wciąż potrzebę przynależności, więc część z nich chętnie uczestniczy w Manifach, organizowanych tego dnia we wszystkich większych miastach Polski....Jest okazja by wspólnie przemaszerować i poczuć siłę, to dlaczego z tego nie skorzystać?
 

Nie dołączę się natomiast do populizmu nawołującego do równoprawności, zwłaszcza tej ekonomicznej kobiet. Po pierwsze dlatego, że są to fakty, z którymi nie należy, moim skromnym zdaniem dyskutować, a po prostu spotkać się twarzą w twarz i w myśl zasady, że „każdy jest kowalem swojego losu”, sprawdzić jak mi jest z tą emancypacją na co dzień, nie tylko od święta. I działać! Przykładów kobiet, które świetnie radzą sobie w polityce, biznesie, gdzie liczy się charyzma i wiara w siebie jest bez liku. Może więc warto poczytać biografię Twojej idolki?
 

Rozumiem, że jeśli nie do końca dostrzegamy ową równość, to należałoby zadać sobie pytanie, czy jest coś w tym zakresie do zrobienia w moim mikroświecie i czy rzeczywiście jest mi to potrzebne. Jeśli wystąpi taka potrzeba, to czy nie warto byłoby uwierzyć w swoją kobiecość, swoje „ja” i już w tym momencie realizować siebie? Co by to oznaczało? Stać się bardziej wyrozumiałą dla siebie? Odkryć swoje nowe pasje? Znaleźć czas na bycia tylko „dla siebie”? Co Ty na to?
 




Jest tyle okazji do tego, by przyjrzeć się sobie i swoim niezrealizowanym marzeniom, odkładanym na lepsze czasy. Proszę, odpowiedz sobie na pytanie:
 

Kiedy przyjdzie wreszcie okazja, by być prawdziwie obecnym w swoim życiu?

Kiedy nadejdzie chwila, by nałożyć na siebie piękną biżuterię, która latami oczekuje na swój właściwy, wyjątkowy moment, schowana na dnie szuflady?
 

Kiedy znajdziesz czas na cudowną kolację ze świecami ze swoim partnerem/ mężem, czy wieczór- pidżama- party ze swoją psiapsiółką?
 

Jeśli Dzień Kobiet ma Ci dać szansę na przeżycie tych chwil i otwarcie się na własne szczęście, to skorzystaj z tego święta :)
 

Ale proszę Cię, nie napinaj się, nie musisz sztucznie przyklasnąć wszechobecnym autopromocjom biznesu, nakazującym Ci zakupić bilet niezbędny do wygenerowania sztucznego uśmiechu. Jeśli w Tym Dniu nie uda Ci się wyglądać jak milion dolarów, czy przeżyć cudownego uniesienia konsumpcjonizmu rodem z amerykańskiego filmu, nic wielkiego się nie stanie!
 

Świętuj swoje wewnętrzne piękno nie tylko w Dniu Kobiet, ale i na co dzień :)

Wraz ze mną, zacznij od ucieszenia się z drobnych, prawdziwych prezentów, które daje nam życie codziennie. Co takiego dostrzegłaś tego dnia? Co Cię ucieszyło? Co wywołało Twój uśmiech?

Co zrobiłaś od samego rana dla samej siebie?

 



Agnieszka Domagała